Zamek na wodzie

Planowaliśmy skoro świt wyruszyć z Pluszkiejm, gdzie spędziliśmy tydzień fantastycznych wakacji… no, najpóźniej o dziewiątej… nie później, niż o jedenastej… Suma sumarum podjechaliśmy jeszcze do Gołdapi kupić prowiant na drogę, zatankować paliwo, wymienić złotówki na lity… Ponieważ miałem być jedynym kierowcą zakupiłem dodatkowo zestaw wspomagaczy w postaci kilku Red Bulli i tak wyposażeni wyruszyliśmy w efekcie przed 14-tą.
Pierwszym punktem naszej wycieczki po krajach bałtyckich miały być Troki. Dojechaliśmy tam o 17:30 i daliśmy się uwieść temu pięknemu miasteczku. Odbudowany w drugiej połowie XX wieku zamek na wyspie, pamiętający czasy wielkiego księcia litewskiego Kiejstuta i jego syna Witolda, robi niesamowite wrażenie. Niestety, przybyliśmy zbyt późno, by zwiedzić zamek, lecz nie przeszkodziło to nam przespacerować się usytuowaną nad brzegiem jeziora promenadą oraz wstąpić na wyspę. Udało nam się zobaczyć tu jeszcze dom karaimski, po czym ruszyliśmy w dalszą drogę.
Jadąc w stronę najwyższego szczytu Litwy odkryliśmy, że część dróg ma charakter szutrowy, lecz daj Boże, aby polskie drogi asfaltowe były w takim stanie, jak litewskie szutrówki. Ponieważ nie mieliśmy GPS’a, w kilku miejscach musieliśmy pytać o drogę, co z uwagi na liczną mniejszość polską nie było żadnym problemem.
Gdy dotarliśmy do Miedników Królewskich (lit. Medininkai), obejrzeliśmy z zewnątrz polski kościół pw. św. Kazimierza, który był synem polskiego króla Kazimierza Jagiellończyka. Obejrzeliśmy również ruiny zamku, który był jednym z ulubionych zamków wspomnianego króla.
Chwilkę zastanawialiśmy się, gdzie jechać, bo nasza niezawodna do tej pory książka miała feler, jeśli chodzi o precyzyjność poglądowej mapki, lecz wnet znaleźliśmy drogowskaz na Juozapinės kalnas (pol. Góra Józefowa, 292,7 m n.p.m.), która jeszcze kilka lat temu uchodziła za najwyższy szczyt Litwy. Dopiero w 2004 specjaliści z Wileńskiego Uniwersytetu Technicznego, dzięki pomiarom GPS wyznaczyli, że najwyższym szczytem jest odległa o niespełna 450 m Góra Auksztocka o wysokości 293,84 m n.p.m. Weszliśmy na oba wspomniane szczyty, dzięki czemu Anielka i Zosia zaliczyły swój pierwszy szczyt do Korony Europy.
Ustronne miejsce na namiot znaleźliśmy już po zmroku, kilka kilometrów dalej w stronę Wilna, na wykoszonym polu, w sąsiedztwie wszechobecnych bocianów.

zamek w Trokach

Posted in Korona Europy | Leave a comment

Od Lenina do SzwejkaFrom Lenin to Švejk

Rano obudziły nas dzwony… Do niebieskiej cerkwi zmierzali miejscowi, a nikomu nie przeszkadzało, że rozbiliśmy się niemal w centrum miasta… Leniwie zebraliśmy się z namiotu i samochodu, bo na wszelki wypadek spędziłem noc w samochodzie…
Do Polski mieliśmy jeszcze kawał drogi, nie planowaliśmy więc żadnego zwiedzania. Kierując na zmianę z Rafikiem ruszyliśmy w stronę Kamieńca Podolskiego, następnie Stanisławowa, gdzie dokonaliśmy ostatnich zakupów i przez Stryj, Drohobycz i Sambor w stronę granicy.
Po drodze mijaliśmy pomniki Lenina, co po ojcach komunizmu widzianych na ścianie w mołdawskich Bielcach nie było dla nas zaskoczeniem… Gdy przed Chyrowem droga zmieniła się ze znośnej w paskudną, bliskość polskiej granicy wyznaczył nam pomnik dobrego wojaka Szwejka.
Wybraliśmy przejście w Krościenku, zakładając, że będzie tam mniej samochodów, niż w Medyce albo Korczowej. Nie pomyliliśmy się… Po godzinnym oczekiwaniu jeszcze przed północą wjechaliśmy do Polski, przy okazji dowiadując się od ukraińskiego celnika, że nasze paszporty są do wymiany i powinniśmy się cieszyć, że nie cofa nas do konsulatu we Lwowie…
Do Tarnowa, gdzie wysiadał Rafik dojechaliśmy o 1:20, niespełna dwie godziny później byliśmy już w Bielsku, gdzie wysiadły Agnieszki… Do domu dojechałem po trzeciej, rozpakowałem samochód, mokre ubrania przygotowałem do prania i po czwartej położyłem się spać z zamiarem wstania na siódmą do pracy…
Podsumowując wyjazd muszę podkreślić niesamowitą gościnność, ale i biedę Mołdawian, których kraj zgodnie z legendą jest biblijnym rajem… Na pewno ma w sobie coś z raju… Szczerze polecam!

żegna nas Lenin

In the morning we were awakened by bells… Local people went to the blue church, and nobody was bothered that our tent stand in the center of the city. We left tent and car lazily, because in case of any problem, I spent the night in car…
We had a long way to Poland, so we did not plan any sightseeing. Rafik and I, interchangeably, drove the car toward Kamianets-Podilskyi, then Ivano-Frankivsk, in which we bought some food, then toward Stryi, Drohobych and Sambir, finally toward the border.
Along the way we passed statues of Lenin, which wasn’t surprise for us, especially after fathers of communism, which we saw on the wall in Moldova… Before Khyriv, when the road changed from bearable to tragical, the proximity of the Polish border was determined by a monument of Good Soldier Svejk.
We chose border crossing in Krościenko, assuming that there will be fewer cars than in the Medyka or Korczowa. It was true…
After one hour waiting, just before midnight, we came back to Poland, and the occasion to learn that our passports have to be exchanged and we should be glad that Ukrainian border officer has not to returns to the consulate in Lviv…
About 1:20 a.m. we came back to Tarnow, where Rafik got out and less than two hours later we were in Bielsko, where girls got out. After 3 a.m. I arrived home, then I unpacked the car, put wet clothes to the laundry and after four a.m. I went to sleep with an intention of waking before seven a.m. to work…
In conclusion I must emphasize an amazing hospitality, but also poverty of Moldovans, whose country, according to legend, is the biblical paradise… Certainly it has something of a paradise… I highly recommend!

żegna nas Lenin

trzeba przetłumaczyć 🙂

Posted in Korona Europy | Leave a comment

Błotnisty poranek

Niektórzy nie lubią zbyt wcześnie wstawać. Tak też było dzisiaj… Mżawka przerodziła się w ulewę i zamiast wystartować skoro świt znowu zamarudziliśmy z rana…
Niestety, dzisiejsze ociąganie się miało swoje konsekwencje – ziemia rozmokła na tyle, że nie byliśmy w stanie wyjechać z naszego bezpiecznego noclegu wśród pól na drogę… Nasze stopy zapadały się na kilka centymetrów, a co dopiero ciężkie auto. Sprężyliśmy się tym niemniej maksymalnie i przepchnęliśmy samochód w pobliże drogi, jednakże ostatnich 200 metrów nie byliśmy już w stanie. W związku z tym Aga W. i Rafik udali się w poszukiwaniu ciągnika, który by nas wyciągnął i osiągnęli sukces – chętnych do pomocy okazało się kilku miejscowych. Więcej mężczyzn oznacza większą siłę, więc bez problemów wypchnęliśmy samochód na drogę… Szkoda tylko, że kierowca nacisnął mocniej gaz w czasie wypychania, bowiem ja i jeden z Mołdawian zostaliśmy od stóp do głów ochlapani błotem…
Gościnność miejscowych jest niesamowita. Po wypchnięciu auta, za co oczywiście nic nie chcieli, poczęstowali nas kawę i herbatą, pozwolili się umyć, a nawet dali mi dwururkę do zdjęcia, bo jak to określili: “wyglądam, jakbym wrócił z polowania”. A mają tu na co polować – lisy, wilki, zające – dziwili się, że żadnego nie spotkaliśmy.
Gdy już ogarnęliśmy się co nieco, ruszyliśmy w drogę do Starej Orhei (Orheiul Vechi), kompleksu archeologiczno-krajobrazowego, a nim tam dotarliśmy zjedliśmy w przysklepowej altance małe śniadanie.
Po dotarciu do Orheiul Vechi, nasze oczekiwania zostały spełnione z nawiązką. Na początek minęliśmy ruiny zamku, po czym zjechaliśmy do przepięknej doliny rzeki Raut z wysokimi skałami po obu brzegach. Odwiedziliśmy miejscową ekspozycję przedstawiającą przedmioty znalezione w okolicy, a pochodzące nawet z IV-III w. p.n.e., kiedy to pojawiły się tu osady ludzkie. Niesamowite. Mieliśmy tu także okazję zobaczyć rybka podczas pracy, dzwonnicę oraz zabytkowy monastyr. Rewelacja. Żałuję tylko, że deszcz nas stamtąd przegnał i nie obejrzeliśmy podziemnego monastyru….
Niestety, czas urlopu powoli się kończy i czas jechać w stronę granicy.
Udało nam się jeszcze zatrzymać w Sorokach oraz zrobić zakupy (wino, piwo, bon-bony…). Odwiedziliśmy tu 30-metrową świeczkę, będącą kamiennym pomnikiem wdzięczności, zbudowanym na skale, położonej nad Dniestrem. Mogliśmy stąd oglądać piękne meandry rzeki, a także będącą na drugim brzegu Ukrainę. Zobaczyliśmy również fortecę wybudowaną w 1489 roku przez księcia mołdawskiego Stefana III Wielkiego oraz niesamowitą dzielnicę cygańską, położoną na wzgórzu nad miastem, składającą się z niezwykłych pałaców zbudowanych wokół krętej uliczki.
Na koniec okazało się, że przejścia graniczne w Sorokach istnieją, ale są to przejścia promowe i są czynne tylko do 17-tej… Szkoda… Udaliśmy się więc do oddalonej o 50 km miejscowości Otaci, gdzie bez problemów przekroczyliśmy granicę,wjeżdżając do ukraińskiego Mohylewa Podolskiego.
Namiot rozbiliśmy gdzieś na Ukrainie, w centrum jakiegoś miasteczka, nieopodal niebieskiej cerkwi.

Stare Orhei

Posted in Korona Europy | Leave a comment

Mokre paszporty

Poranek się nam przedłużył. Nie wszystkim chciało się wstawać skoro świt i nawet wysokie położenie słońca nie działało zachęcająco.
Czy ja napisałem wczoraj, że stan dróg na Ukrainie jest fatalny? Myliłem się… To w Mołdawii drogi są fatalne, tragiczne, paskudne… Doszliśmy dzisiaj do wniosku, że droga oznaczono na mapach jako czerwona (drogi krajowe) przypomina standardem polski drogi powiatowe – jest asfalt, dziury są załatane, do komfortu brakuje tylko dobrego wyprofilowania nawierzchni. Drogi żółte mają już niższy standard: asfalt jest, albo go nie ma… szuter jest, albo go nie ma… dziury są, albo prawie ich nie ma… Najgorzej jest z drogami oznaczonymi na biało: tutaj pewnikiem jest to, że są dziury, a droga jest… albo jej nie ma…
Nie wrzucając biegu wyższego niż dwójka, ruszyliśmy w stronę Dealul Bălăneşti, najwyższego szczytu Mołdawii. Poruszaliśmy się polną drogą, podziwiając po drodze piękne, wiejskie krajobrazy, ludzi pracujących w polu i furmanki…
Po pewnym czasie dotarliśmy na granicę miejscowości Mileşti i Bălăneşti, skąd planowaliśmy wejść na szczyt. Niestety, nikt nie potrafił wskazać nam drogi na szczyt, a jedna pani pokazała nam wieżę antenową nisko w dolinie… Na szczęście napatoczyliśmy na pewną starszą, miłą panią, która obiecała zaprowadzić nas na szczyt, ale wcześniej chciałby nas zaprosić do swojego domu.
Nina Siergiejewna, bo tak nazywała się owa 67-letnia kobieta uraczyła nas domowym winem z winogron, mołdawskim chlebem, białym serem i bryndzą. Za pomocą mieszanki kilku języków konwertowaliśmy sobie z naszą gospodynią, a później także z jej dwoma koleżankami.
W końcu wybraliśmy się na wycieczkę. Droga wiodła początkowo przez las, po czym wyszła na otwartą przestrzeń nieopodal pół znajdujących się pod szczytem. Niestety, zaczęło kropić. Na szczycie stanęliśmy około 15-tej czasu miejscowego. Mniej więcej w tym samym czasie rozszalała się burza i oberwanie chmury… A w plecaku miałem nasze paszporty w wydawałoby się nieprzemakalnej torebce…
Do domu Niny, gdzie został samochód zeszliśmy w dwóch grupkach: Aga K. i ja szybciej, reszta nieco wolniej. Niestety, okazało się, że paszporty są przemoczone, rozpoczęliśmy więc szybką akcję doprowadzania ich do stanu używalności – w ruch poszły chusteczki, serwetki i papier toaletowy… Co nieco udało nam się zrobić, oby tylko przejechać przez dwie granice.
Po pożegnaniu z Niną, która proponowała nam nocleg, udaliśmy się w stronę Kiszyniowa. Po dojechaniu do głównej drogi za kierownicą usiadł Rafik i po 5 minutach został zatrzymany przez milicję – tym razem za prędkość… Oj, ma chłopak pecha…
Na nasze szczęście niedługo później milicjanci zatrzymali Rumuna, który mknął jeszcze szybciej i zadowolili się kwotą 5 euro, bo w końcu jesteśmy “biednymi studentami”…
W Kiszyniowie, stolicy Mołdawii, do której dojechaliśmy wkrótce zszokowała nas stosunkowo niewielka ilość samochodów, jak na stolicę, w dodatku piątkowy wieczór, w który raczej wszyscy powinni gdzieś się bawić… Obejrzeliśmy tu budynek parlamentu, łuk triumfalny, Cerkiew Narodzenia Pańskiego z XVIII wieku, bulwar Stefana III Wielkiego wraz z jego pomnikiem oraz miejscowy park, w którym akurat odbywał się koncert organizowany przez Amnesty International.
Na zakończenie pobytu w stolicy udaliśmy się do McDonalda, aby zjeść coś ciepłego. Dodatkowym powodem wyboru tego lokalu, a nie typowo miejscowego, była chęć wysuszenia mokrych paszportów za pomocą suszarek, co częściowo się udało.
Po zmroku ruszyliśmy w stronę Orgiejowa, gdzie nazajutrz zamierzaliśmy zwiedzić kompleks archeologiczny “Stare Orhei”. Namiot rozbiliśmy w polach, kilka kilometrów od naszego celu.

nasza ekipa przed łukiem triumfalnym i Cerkwią Narodzenia Pańskiego z XVIII w. w Kiszyniowie

Posted in Korona Europy | Leave a comment

Dwa cudy Ukrainy

Dzień przed wyjazdem dostałem maila z pytaniem, czy wziąć gumki, bo podobno ukraińscy celnicy sprawdzają, czy wjeżdżający na Ukrainę je posiadają na stanie. Byłem tu już kilkakrotnie i nikt, nigdy, nie pytał mnie o gumki… No i mamy mały zakład: jeśli zapytają o nie, to przegrałem piwo, a jeśli nie zapytają to piwo jest moje.
Przed Korczową przesiedliśmy się z Agą W. i wróciłem za kierownicę. Ponoć lepiej, gdy samochód prowadzi przez granicę jego właściciel… Dziwne, ale niech będzie…
Po drugiej w nocy wjechaliśmy na Ukrainę. Drogi zgodnie z przewidywaniami okazały się fatalne, a wystające co jakiś czas hopki postawiono chyba tylko po to, żeby uprzykrzyć kierowcom życie, bo przecież same dziury wymuszają radykalne ograniczanie prędkości.
Ponieważ GPS pokierował nas przez centrum Lwowa, mogliśmy obejrzeć stan przygotowań miasta do przyszłorocznego Euro 2012… Niestety, moim zdaniem wypada on fatalnie… Stan dróg zbudowanych z kostek brukowych jest zły: dziury, szczeliny, wystające kilkanaście centymerów ponad jezdnie tory tramwajowe… Pojawiło się pytanie: “Co my tu właściwie robimy?”.
Ale nic to, jesteśmy dzielny, więc ruszyliśmy dalej. GPS dalej prowadził nas jakimiś dziwnymi ścieżkami, przejchaliśmy nawet środkiem jakiegoś parku narodowego, po czym wylądowaliśmy w małej wiosce celem dokonania zakupów. Aga W. przodowała w bon-bonach, ja zainteresowałem się hałwą, a Aga K. – kwasem chlebowym.
Gdy już co nieco skonsumowaliśmy ruszyliśmy dalej i… niespodzianka – zatrzymała nas miejcowa milicja, bowiem Rafik nie zatrzymał się przed znakiem stopu, który był ustawiony dobre kilka metrów przed skrzyżowaniem, tylko bezpośrednio przed nim. Inna sprawa, że spod znaku i tak w ogóle nie było widać skrzyżowania… Panowie służbiści wyjęli kodeks, pokazali co jest napisane o znaku “STOP”, pokazali taryfiktor, w którym nasze przewinienie wyceniono na 415 hr (ok. 150 zł), po czym dwóch panów się rozpłynęło, a trzeci rzucił zdawkowe hasło:
– To co, piszemy protokół?
Nie no, skąd… – odpowiedzieliśmy z Rafikiem – tylko co my, biedni studenci z Polski, możemy zrobić? – blefowaliśmy.
40 euro – usłyszeliśmy w odpowiedzi.
Zaraz, zaraz… przecież 40 euro to mniej więcej tyle, ile wynosi mandat…
Mamy 10 euro… – powiedziałem.
30 euro – zrzucił co nieco niemiły milicjant.
15 euro? – zaproponowałem nieśmiało.
25 euro – rzucił milicjant.
15 euro? – ponowiłem propozycję.
20 euro, inaczej piszemy protokół – odpowiedził niemiło milicjant i chwycił długopis…
No, dobra, przecież nie będziemy się kłócić o pięć euro i Rafik poszedł po pieniądze. Wrócił z 10 dolarami, które wcisnęła mu Aga W. Milicjant wziął do ręki protokół i powiedział ponownie stanowczo:
20 euro!
No dobra, dobra… Przecież na protokole nam nie zależy… Poszedłem więc po portfel i wręczyłem gościowi 20 euro…
Za pół ceny wykupiliśmy się z mandatu i ruszyliśmy dalej, nieco ostrożnieniej. Przynajmniej tutejsza milicja przypomniała nam przepisy dotyczące STOP-u.
W ogóle nasz GPS wybrał inną trasę od wymyślonej przez nas i zamiast w Czerniowcach, znaleźliśmy się w Kamieńcu Podolskim. A skoro już tam dotarliśmy, nie omieszkaliśmy odwiedzić zamku, którego losy związane są z historią Polski, a także zaliczany jest do siedmiu cudów Ukrainy.
A skoro jesteśmy w Kamieńcu Podolskim, oznacza to, że po drodze mamy kolejną twierdzę, tym razem Chocimie – również związaną z historią naszego kraju i drugi już tego dnia cud Ukrainy.
Po kupieniu biletów wstępu na zamek (studenckie – 8 hr, ok. 3 zł) zwiedziliśmy twierdzę, kościół, zamek, a następnie udaliśmy się nad Dniestr, aby co nieco popływać w tej zamulonej rzece. Niesamowite uczucie – pływać sobie u podnóża pięknego zamku… Następnie wypiliśmy piwo, wodę lub kwas (co kto lubi) i okazało się, że zostałem jedynym kierowcom, a za nami już prawie 20 godzin jazdy z przerwami na zwiedzanie. Nic to, trzeba ruszać dalej…
Odprawa na granicy ukraińsko-mołdawskiej odbyła się ekspresowo i już niedługo znaleźliśmy się w kraju, będącym celem naszego wyjazdu – Mołdawii. W pierwszym mołdawskim miasteczku zrobiliśmy małe zakupy, po czym ruszyliśmy w stronę Bielc, będących drugim co do wielkości (nie biorąc pod uwagę Tyraspolu w Republice Naddniestrzańskiej) miastem Mołdawii, nazywanym często “północną stolicą”.
W Bielcach zwiedziliśmy centrum, obejrzeliśmy pomnik Stefana Wielkiego, czołg, miejscowy park, po czym wypiliśmy nieco kwasu (i/lub piwa), po czym ruszyliśmy dalej.
Fakt bycia jedynym kierowcom po dwudziestu kilku godzinach jazdy podziałał na mnie demobilizująco i przymknąwszy nieświadomie oczy, zjechałem na lewy pas… dobrze, że Rafik akurat nie spał… Spowodowało to konieczny postój, odpoczynek, po czym ruszyliśmy na poszukiwanie noclegu, który znaleźliśmy w pobliżu drogi prowadzącej na najwyższy szczyt Mołdawii, w sadzie położonym niedaleko szutrowej drogi…

kąpiel w wodach Dniestru

Posted in Korona Europy | Leave a comment

Kierunek: WSCHÓD!

Wyjechaliśmy… Ostatnie tankowanie zaliczyłem na stacji przy Auchan, po czym zgodnie z umową o 20-tej zgarnąłem dwie Agnieszki. Od Kalwarii Zebrzydowskiej prowadziła Aga W., a w Tarnowie odebraliśmy ostatniego uczestnika wyjazdu do Mołdawii – Rafika.
Jest nas troje do prowadzenia skodiczki, więc powinniśmy bez problemów poradzić sobie z dystansem, który musimy pokonać.

Posted in Korona Europy | Leave a comment

Decyzja chwili

Kolejny długi weekend w tym roku planowaliśmy spędzić w Alpach Retyckich wchodząc na najwyższy szczyt Liechtensteinu. Niestety, fatalne prognozy pogody skutecznie zniechęciły nas do wycieczki w ten rejon… A skoro w zachodniej Europie leje jak z cebra, ruszamy na wschód. Plan zakłada, że pozwiedzamy Mołdawię oraz wejdziemy na najwyższy szczyt tego kraju – Dealul Bălăneşti (430 m n.p.m.).

Posted in Korona Europy | Leave a comment

Tryptyk Bałkański by Rafik

Zamieszczam poniżej opis naszej majowej wyprawy na Bałkany, który na swojej stronie zamieścił Rafik. Wpis pt. “Tryptyk Bałkański” możecie przeczytać w oryginale na stronie Rafała (http://rafalmagiera.blogspot.com/2011/06/tryptyk-bakanski.html).

Długi weekend majowy w tym roku jest owocny we wspomnienia, a to za sprawą spontanicznej ekipy z Bielska Białej. Początek naszej przygody jest zaplanowany na godzinę 16 w miejscowości Buczkowice.
Nie jest tak kolorowo jak to się wydaje i czas ulega drobnej modyfikacji. Wreszcie ruszamy w składzie: Szymek. Monia, Aga, Aga, Kuba, Artur za sterami zasiada Maciek. Pierwszy cel Kekesz najwyższy na Węgrzech – zdobyty bez większych problemów w mrocznych czeluściach tajemniczej góry. Fociaki Fociaki – i lecimy dalej. Teraz najlepsza część naszego wyjazdu – budzimy się tylko na granicach w sumie nie wiedząc dokładnie gdzie jesteśmy. Dezorientacja totalna. Na szczęście Maciek nad wszystkim czuwał i lądujemy w Serbii na porannej Kawie. Kolejne przygody, na granicach i rozmowy z strażnikami.
Docieramy do Czarnogóry z zamiarem zdobycia najwyższego w BiH ponoć najłatwiej od tej strony. Za punkt startowy obieramy miejscowość Mratnije, aby do niej dotrzeć gubimy się na skrzyżowaniu w tunelach, które są Mega! Rozbijamy swoje graty u miejscowych ludzi, którzy okazują nam wielkie serce. Wcześnie rano ruszamy. Oj długa to była i męcząca wędrówka, przez piargi, żleby, nawet rozciągnęliśmy poręczówkę. Wraz z nami na szlak wyruszył tutejszy mieszkaniec – pies.
Około południa pogoda zaczyna się pogarszać a my dalej w ciemnej Czarnogórskiej części ciała, jest zwątpienie. Ustalmy godzinę zaporową na 15 dokąd dojdziemy to dojdziemy. Jest godzina 0 okazuje się że do szczytu zostaje z godzinę drogi i jeszcze powrót to w sumie dwie. Szybka analiza sytuacji i decyzja o odwrocie, aby zapobiec naszej goryczy która się wytwarza na ustach niektórzy myją zęby – jest lepiej ale na krótko. Wracamy z czołówkami. Nasz kierowca integruje się z miejscowymi i potrafi nam opowiedzieć pikantne szczegóły miejscowego życia. Opuszczamy ten kraj wraz z Jeleniem w dłoni wznosząc w drugiej colę z rakiją.
Chorwacja wita nas deszczem. Dubrovnik tylko z zewnątrz – niestety. Zgłodniali kosztujemy miejscowych specjałów. I ruszamy dalej na najwyższy czyli Dinarę. W trakcie pada głupi, jak się później okazało pomysł kąpieli w Adriatyku. Gubimy kluczyki od naszego wehikułu. Jest wielki stresior… …
W nocy docieramy na miejsce, rozbijamy się i przy dźwięku cykad zasypiamy jak dzieci. Poranek okazuje się łaskawy i pokazuje piękno chorwackiej przyrody. Wyruszamy. Dinara nie stanowi większego problemu i wkrótce zdobywamy wierzchołek. Wraz z nami idą dwa pieski. W drodze powrotnej zaopatrujemy się w miejscowe zioło, czyli lawendę. Akcja powrót przebiegła dość sprawnie, z jednym wyjątkiem brudu który na nas został – męczymy się z tym. Szukamy prysznica, pierwszy dostępny był dopiero na Słowenii gdzie zażywamy kojącego dobra płynącego z dużej ilości dziurek. Maciek wytrzymał i jednym rzutem przewozi nas przez Austrię , Czechy – jesteśmy w Domu.

Posted in Korona Europy | Leave a comment

Notka o slajdach w Chrzanowie

W kwartalniku Oddziału PTT w Chrzanowie „Orzeł Skalny” (nr 57 (XV) / 2011), który  właśnie dostałem od Remigiusza Lichoty, prezesa Oddziału PTT w Chrzanowie, ukazała się krótka notka o pokazie slajdów z  Gór Fogaraskich, który zaprezentowałem w lutym w Chrzanowie:

02.02.2011 r. Wieczorem spotkaliśmy się na prelekcji pt. “Fogarasze – Jesienna przygoda”, którą wygłosił mgr inż. Szymon Baron – prezes PTT. Opowiedział o podróży w najwyższe pasmo rumuńskich Karpat – Fogarasze i o zdobyciu Moldoveanu (2544 m n.p.m.). Słuchacze byli zafascynowani zdjęciami i komentarzami prowadzącego.

Posted in Korona Europy, prelekcje | Leave a comment

Powrót do domu

O podróży powrotnej nie mogę napisać zbyt wiele. Spałem sobie smacznie na podłodze w busie, nikt mnie nie niepokoił, a ponieważ od Słowenii do Polski nie ma ani jednej kontroli granicznej, obudziłem się gdzieś w Czechach, blisko polskiej granicy. Pierwszy, koło Aluprofu, wysiadł Artur, nieco później Kuba, a reszta ekipy zakończyła bałkańską majówkę w Buczkowicach około ósmej rano.
Wyjazd można uznać za udany – stanęliśmy na najwyższych szczytach Węgier i Chorwacji, byliśmy na przedwierzchołku Maglicia oraz popływaliśmy co nieco w Adriatyku. Liczę, że następny wyjazd będzie jeszcze ciekawszy 🙂
A co najważniejsze, Anielka i Zosia dzielnie przerwały prawie tydzień bez rodziców, bawiąc się z dziadkiem i babcią. Gdy następnym razem będziemy chcieli pojechać na kilkudniowy wypad bez dzieciaków, wiemy, że świetnie sobie dadzą radę!

Posted in Korona Europy | Leave a comment