Niektórzy nie lubią zbyt wcześnie wstawać. Tak też było dzisiaj… Mżawka przerodziła się w ulewę i zamiast wystartować skoro świt znowu zamarudziliśmy z rana…
Niestety, dzisiejsze ociąganie się miało swoje konsekwencje – ziemia rozmokła na tyle, że nie byliśmy w stanie wyjechać z naszego bezpiecznego noclegu wśród pól na drogę… Nasze stopy zapadały się na kilka centymetrów, a co dopiero ciężkie auto. Sprężyliśmy się tym niemniej maksymalnie i przepchnęliśmy samochód w pobliże drogi, jednakże ostatnich 200 metrów nie byliśmy już w stanie. W związku z tym Aga W. i Rafik udali się w poszukiwaniu ciągnika, który by nas wyciągnął i osiągnęli sukces – chętnych do pomocy okazało się kilku miejscowych. Więcej mężczyzn oznacza większą siłę, więc bez problemów wypchnęliśmy samochód na drogę… Szkoda tylko, że kierowca nacisnął mocniej gaz w czasie wypychania, bowiem ja i jeden z Mołdawian zostaliśmy od stóp do głów ochlapani błotem…
Gościnność miejscowych jest niesamowita. Po wypchnięciu auta, za co oczywiście nic nie chcieli, poczęstowali nas kawę i herbatą, pozwolili się umyć, a nawet dali mi dwururkę do zdjęcia, bo jak to określili: “wyglądam, jakbym wrócił z polowania”. A mają tu na co polować – lisy, wilki, zające – dziwili się, że żadnego nie spotkaliśmy.
Gdy już ogarnęliśmy się co nieco, ruszyliśmy w drogę do Starej Orhei (Orheiul Vechi), kompleksu archeologiczno-krajobrazowego, a nim tam dotarliśmy zjedliśmy w przysklepowej altance małe śniadanie.
Po dotarciu do Orheiul Vechi, nasze oczekiwania zostały spełnione z nawiązką. Na początek minęliśmy ruiny zamku, po czym zjechaliśmy do przepięknej doliny rzeki Raut z wysokimi skałami po obu brzegach. Odwiedziliśmy miejscową ekspozycję przedstawiającą przedmioty znalezione w okolicy, a pochodzące nawet z IV-III w. p.n.e., kiedy to pojawiły się tu osady ludzkie. Niesamowite. Mieliśmy tu także okazję zobaczyć rybka podczas pracy, dzwonnicę oraz zabytkowy monastyr. Rewelacja. Żałuję tylko, że deszcz nas stamtąd przegnał i nie obejrzeliśmy podziemnego monastyru….
Niestety, czas urlopu powoli się kończy i czas jechać w stronę granicy.
Udało nam się jeszcze zatrzymać w Sorokach oraz zrobić zakupy (wino, piwo, bon-bony…). Odwiedziliśmy tu 30-metrową świeczkę, będącą kamiennym pomnikiem wdzięczności, zbudowanym na skale, położonej nad Dniestrem. Mogliśmy stąd oglądać piękne meandry rzeki, a także będącą na drugim brzegu Ukrainę. Zobaczyliśmy również fortecę wybudowaną w 1489 roku przez księcia mołdawskiego Stefana III Wielkiego oraz niesamowitą dzielnicę cygańską, położoną na wzgórzu nad miastem, składającą się z niezwykłych pałaców zbudowanych wokół krętej uliczki.
Na koniec okazało się, że przejścia graniczne w Sorokach istnieją, ale są to przejścia promowe i są czynne tylko do 17-tej… Szkoda… Udaliśmy się więc do oddalonej o 50 km miejscowości Otaci, gdzie bez problemów przekroczyliśmy granicę,wjeżdżając do ukraińskiego Mohylewa Podolskiego.
Namiot rozbiliśmy gdzieś na Ukrainie, w centrum jakiegoś miasteczka, nieopodal niebieskiej cerkwi.