HitchhikeHitchhike

No i udało się. Zdążyliśmy na autobus. Trochę ociągaliśmy się z wstawianiem dzisiaj, ale dopadliśmy autobus w ostatniej chwili. Wyjeżdżamy dziś na podbój najwyższego szczytu gór Grampian, najwyższego szczytu Szkocji, najwyższego szczytu Wielkiej Brytanii, którego zwą Ben Nevis.
Autobus zgodnie z rozkładem miał jechać około 4 godzin. W końcu to 150 mil do pokonania. Było w niej też trochę sentymentów. Pierwszy postój mieliśmy w Stirling – miejscowości, gdzie sześćdziesiąt lat tamu przebywał dziadek Franek, w czasie gdy jako polski żołnierz stacjonował w Szkocji. Szkoda tylko, że nie wyszliśmy z autobusu, nie wiedzieliśmy wszakże, że postój będzie trwał piętnaście minut.
Po nieco więcej niż godzinie jazdy krajobrazy zaczęły się gwałtownie zmieniać. Wokół nas pojawiły się drzewa, jeziora, pagórki, góry. Po prostu krajobraz wypiękniał niesamowicie. Wreszcie wjechaliśmy w góry, czyli miejsce najbliższe naszemu sercu.
Na kolejnym postoju wyszliśmy już z autobusu. Pospacerowaliśmy parę minut, załatwiliśmy potrzeby fizjologiczne i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Gdy w końcu dojechaliśmy do Fort William, pierwsze kroki skierowaliśmy w stronę informacji turystycznej. Niestety, nie znaleźliśmy jej, za to trafiliśmy na pocztę. Kupiliśmy pocztówki, powysyłaliśmy w świat, po czym ruszyliśmy na trasę. Straciliśmy niestety w mieście trochę cennego czasu, lecz mieliśmy nadzieję, że pomimo tego uda nam się zdążyć na autobus.
Piechotą doszliśmy do Glen Nevis – pięknej doliny, gdzie kilka lat temu kręcono rob Roy’a i Braveheart. W końcu stanęliśmy na szlaku. Przebraliśmy buty, zjedliśmy śniadanko i ruszyliśmy w górę.
Nigdy nie przypuściłbym, że będziemy z Moniczką tak zasuwać – po prostu niemal bez przerw, na maksymalnych obrotach maszerowaliśmy naprzód. Pot lał się strumieniami, ubytki wody uzupełnialiśmy na bieżąco, ale cenny czas uciekał. Ciągle jednak łudziliśmy się, że zdążymy na ostatni autobus.
Na trasie nie brakowało atrakcji – mostki, jeziorko, strumyk z pyszną wodą, przepiękne widoki. Dla czegoś takiego aż chce się żyć. szliśmy jednak dalej i dalej, wciąż wyżej i wyżej.
Im wyżej byliśmy, tym widoki stawały się coraz piękniejsze. W oddali pojawiły się kolejne pasma górskie, Morze Irlandzkie. Krajobraz zmienił się z beskidzkiego na tatrzański. Jedyne czego nam brakowało to czas. W pewnym momencie zastanawialiśmy się nawet, czy nie zawrócić, ale z drugiej strony możliwe, że nie będzie nam już dane tutaj być. Szliśmy więc dalej.
W końcu dotarliśmy na kopułę szczytową. We mgle ciężko szacować odległość, ale będąc już na szczycie szliśmy około 500 m po niemalże płaskim terenie, aby stanąć w końcu na najwyższym szczycie Wielkiej Brytanii. Tuż obok kopca wierzchołkowego znajdują się ruiny obserwatorium astronomicznego. Na szczycie nie siedzieliśmy długo. Zjedliśmy po kanapce, łyknęliśmy wody i rozpoczęliśmy bieg w dół.

Długo łudziliśmy się, że jakoś zbiegniemy na dół, na ostatni autobus. Niestety, w końcu zrezygnowaliśmy. Byliśmy już wykończeni tym biegiem wśród głazów. Zeszliśmy spokojnie resztę dystansu. Jak się okazało, zabrakło nam zaledwie jednej godzinki. Makabra.
Z Glen Nevis do Fort William podjechaliśmy na stopa z hinduską rodzinką. W mieście pozachwycaliśmy się pięknem wieczornego jeziora i nie znajdując bankomatu, aby zapłacić za B&B stanęliśmy na stopa.
Pierwszy stop był krótki. Przemiła staruszka z dwoma psiakami w bagażniku podwiozła nas zaledwie 8 mil. Kolejne osiem mil przejechaliśmy ze szkockim małżeństwem około czterdziestki. Teraz wreszcie rozumiemy co oznacza ‘szkocki akcent’. Biedę miałem zrozumieć tych ludzi. Dojechaliśmy z nimi do Glencoe. Ruch samochodowy był już sporadyczny, lecz mimo tego udało nam się złapać kolejnego stopa. Miły mężczyzna zbierający niesprzedane gazety miał podwieść nas do Glasgow, lecz w wyniku rozmowy okazało się, że po drodze jest miejscowość, z której bliżej do Edynburga, niż z Glasgow. Moniczka spała, więc zdecydowałem, że wysiądziemy.
Miejscowość, w której znaleźliśmy się okazała się typową “pipidówą”. W niczym nie przypominała normalnego miasteczka, przynajmniej nie o 23 w nocy. Moniczka przeklinała mnie, że nie jesteśmy w Glasgow. Na szczęście nie minęło dziesięć minut, jak na stopa wziął nas elektryk z Edynburga. Jechaliśmy dwie godziny. Przez cały ten czas rozmawiałem z naszym kierowcą o wszystkim, tj. o Szkocji, Wielkiej Brytanii, Polsce, podróżach (był w Peru), elektryce, naszym laboratorium, studiach, etc. Tak przyjemnie nam się rozmawiało, że pomimo, iż miał nas wysadzić na przedmieściach Ediego podwiózł nas niemalże pod dom dziewczyn. Okazało się, że jadąc na stopa, dojechaliśmy do stolicy Szkocji ledwie pół godziny później, niż kursowy autobus, którym mieliśmy dojechać. Udał nam się dzisiaj autostop, czyli po angielsku hitchhike. Wreszcie wiemy, jak nasz ulubiony środek transportu brzmi po angielsku.

do przetłumaczenia 🙂

do przetłumaczenia 🙂

This entry was posted in emigracja (2006/07), Korona Europy. Bookmark the permalink.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *