Śniadanko zjedliśmy dzisiaj u Basi i Marcina. Po pierwszej nocy na irlandzkiej ziemi przyszła pora na kolejny wyjazd – tym razem po niedługiej naradzie postanowiliśmy, że wyruszymy na zachód wyspy.
Pogoda nam z rana niezbyt dopisywała, bowiem jeśli już nie lało, to była mżawka albo mgła. Jednym słowem – pogoda nie była zbyt idealna na wyprawę. Na szczęście im bardziej przemieszczaliśmy się na zachód, tym pogoda stawała się bardziej przyzwoita.
W końcu dotarliśmy do małego miasteczka, położonego niemal nad Atlantykiem. Trafiliśmy akurat na odpływ, więc podziwiliśmy kutry stojące na mieliznach oraz typowe budynki w Irlandii. Niebo straszyło nas ulewą, więc ruszyliśmy dalej.
Po przejechaniu kolejnych kilometrów (trochę ich było) dojechaliśmy na przełęcz, z której było widać nadmorskie wzgórza. Nie byłoby nic specjalnego w tej przełęczy, gdyby nie fakt, że wokół drogi roztaczały się rozległe, zielone pastwiska. Nie była to zwykła zieleń, lecz przepiękna, irlandzka zielona trawa.
Gdy wreszcie dojechaliśmy nad Atlantyk, okazało się, że wciąż jest odpływ, więc po olbrzymich kamieniach mieliśmy kawał drogi od samochodu, aby zanurzyć nogi w oceanie. W końcu doszliśmy, a że akurat zaczął się przypływ to nie tylko nogi udało nam się zmoczyć.
Tak rozochoceni oceanicznym klimatem podjechaliśmy do pobliskiego pubu – IRLANDZKIEGO PUBU, gdzie wypiliśmy Guinessa, lanego prosto z beczki. Miód w gębie, o ile tak można napisać o piwie.
Po wypiciu piwka ruszyliśmy na plażę, gdzie akurat mieliśmy do czynienia z wysypem meduz. Było ich mnóstwo i trzeba było uważać, żeby nie wdepnąć w którąś. Aby uatrakcyjnić pobyt na plaży Tomek wymyślił robienie zdjęć w podskokach. Wyszły naprawdę rewelacyjnie.
Niestety, przypływ przegonił nas z plaży i ruszyliśmy dalej, na zachód, nad Cliffs of Moher, gdzie nawet krowy idące środkiem drogi nie przeszkodziły nam dojechać.
Po drodze zaobserwowaliśmy też ciekawą kombinację znaków drogowych. Najpierw ukazał nam się napis na drodze “SLOW”. Tuż za nim pojawił się kolejny – tym razem “SLOWER”, by już po kilku metrach zobaczyć “VERY SLOW”. Za tym ostatnim ustawiony był znak ograniczenia prędkości. Zgadnijcie jaka była w tym miejscu dopuszczalna prędkość. I tak nikt nie uwierzy, więc napiszę: 100 km/h. Z drugiej strony w tym miejscu ciężko byłoby jechać więcej, niż 50 km/h, ale mimo tego kombinacja znaków była komiczna.
“Klify Moherowe” są naprawdę przepięknym miejscem. Są potężne, dużo większe od tych, które widzieliśmy w Walii i na pewno na długo pozostaną w naszej pamięci. Co widzieliśmy zostało utrwalone na zdjęciach, więc nawet po latach będziemy mieć co pokazywać następnym pokoleniom.
Zbliżał się już wieczór, więc prosto z klifów udaliśmy się w drogę powrotną do Dublina. Oboje z Moniczką byliśmy tak zmęczeni, że przespaliśmy całą drogę, ale wierząc relacji Marcina nie było co oglądać, wszak ściemniło się już. Tak też minął nasz drugi dzień na Zielonej Wyspie.
-
Recent Posts
Recent Comments
- szymek on Jak na Krupówkach
- dygus on Firma kogucik
- Ania on Niech wodzirej łamie głowę
- szymek on Halloween
- szymek on Fryniołazik
Archives
- November 2019
- October 2019
- October 2017
- October 2012
- July 2012
- May 2012
- April 2012
- March 2012
- February 2012
- November 2011
- October 2011
- September 2011
- August 2011
- July 2011
- June 2011
- May 2011
- April 2011
- March 2011
- February 2011
- January 2011
- November 2010
- September 2010
- May 2010
- April 2010
- February 2010
- October 2009
- August 2009
- June 2009
- February 2009
- February 2008
- November 2007
- February 2007
- November 2006
- October 2006
- September 2006
- August 2006
- July 2006
- June 2006
- May 2006
- April 2006
- March 2006
- February 2006
Categories
Meta