Carpe diem

Jak co niedzielę, udaliśmy się z rana na Mszę Św. do miejscowego kościoła. Msza była błyskawiczna, jak zawsze. Chyba ksiądz z March dwoi się i troi, aby skrócić ją jeszcze bardziej. Dzisiaj niedzielna msza trwała całe 38 minut. Za tydzień pewnie będzie jeszcze krótsza.
Po kościele udaliśmy się do Ani i Sławka, skąd mieliśmy ruszyć na boisko. Piłkarze i piłkarki wreszcie dopisali, a i sędzia techniczny się pojawił. Mecz był bardzo międzynarodowy, bowiem oprócz Polaków, czyli Andrzeja, Grześka, Ani, Sławka, Moniczki i mnie, grali także Serkan – Turek oraz angielska dzieciarnia: George, Nick i Jo-Jo. W tym międzynarodowym meczu lepsza okazała się drużyna, w której grałem z Moniczką. Po pierwszej połowie prowadziliśmy 4:2, aby cały mecz rozstrzygnąć na swoją korzyść jeszcze wyższym wynikiem, 11:6. Moniczka ustrzeliła dzisiaj hat-trick’a, a i reszta drużyna spisała się niewiele gorzej.
Gdy mecz się skończył, a my opłukaliśmy się w wanience, ruszyliśmy w dalszą drogę, w stronę Morza Północnego. Po drodze w Wisbech wstąpiliśmy do Argosu na małe zakupy. W końcu zdecydowliśmy się z Moniczką na zakup cyfrowego aparatu fotograficznego i tym sposobem nowiutki Canon PowerShot A610 stał się naszą własnością, podobnie jak materac, na którym będziemy spać w najbliższej przyszłości.
W końcu dojechaliśmy do Hunstanton, gdzie przeraziliśmy się ilością ludzi, którzy tego dnia wybrali się nad morze. Postanowiliśmy więc pojechać dalej, aż do Brancaster, gdzie podczas odpływów można dojść aż do wraku niedużego statku. Pogoda nam dzisiaj bardziej, niż dopisała, więc poopalaliśmy się, popływaliśmy w morzu, pograliśmy w piłkę i badmintona na plaży, uzyskując przy niekorzystnym wietrze, rekordowe osiągnięcia w postaci dziesięciu odbić (Sławek i ja) oraz trzech (Ania i Monika). A że akurat rozpoczynał się przypływ, siedzieliśmy przy samym brzegu i bawiliśmy się przednio, gdy fale uderzały o nas. W sumie nad morzem było fantastycznie, z jednym małym wyjątkiem – Sławek nie pływa, Monika boi się pływać w morzu, a Ania owszem pływa, ale przy brzegu, więc tylko ja wypuściłem się kawałek w otwarte morze. Kawałek, bo jakieś 40 metrów, gdzie ciągle czułem grunt pod nogami. Może następnym razem dziewczyny będą trochę bardziej śmiałe.
Po powrocie do Chatteris zabraliśmy się za pakowanie. W sumie zapakowaliśmy się na dwa razy do Rovera Hawranków, zastanawiając się, skąd wzięło się tyle rzeczy… Żeby było śmieszniej, dzisiaj przeprowadzała się także Justynka, której pomogłem przerzucić klamoty do samochodu. Dwie przeprowadzki w jeden dzień, a żeby było jeszcze śmieszniej, to w najbliższych dniach wyprowadzają się nasi angielscy sąsiedzi z Dock Road. No nic, podsumowując należy zauważyć, że dzisiaj po raz pierwszy dane nam było zasnąć w nowym pokoiku, w nowym domku, z którego dalej jest nie tylko do centrum, ale i do pracy. Mam nadzieję, że będzie nam się tu dobrze i sympatycznie mieszkać.

plażowo

This entry was posted in emigracja (2006/07). Bookmark the permalink.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *