Z karuzeli na plażę

Na śniadanko była jajecznica. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że część jajek była w stanie stałym. Nie były one ugotowane na twardo, lecz zamrożone. Wszyscy zdziwiliśmy się, że jajka w lodówce mogą się zamrozić – komedia…
Ponieważ na dzisiaj zaplanowany był wypad nad morze, w końcu zebraliśmy się i wyruszyliśmy do Wisbech. Na przedmieściach tego uroczego miasteczka odwiedziliśmy targ staroci, na którym kupiliśmy co nieco, a Sławciu dorobił dwa dodatkowe klucze, dzięki czemu możemy poczuć się jak prawdziwi lolatorzy.
Z targu udaliśmy się do centrum miasta, gdzie Ania ze Sławkiem chcieli wymienić w Argosie garnki. Bez problemu wymienili na inne modele, a ja kupiłem siostrze kamerkę internetową. Następnie wybraliśmy się na spacer po miasteczku. Obejrzeliśmy rynek, dwa kościoły (z zewnątrz) oraz budynek, niezbyt okazałych rozmiarów, który pełnił funkcję zamku. Mają Anglicy pomieszane w głowach, oj mają.
Gdy nacieszyliśmy już oczy widokiem Wisbech ruszyliśmy w dalszą drogę nad morze, do Hunstanton. Po drodze wypatrzyliśmy muzemu lawendy i w końcu dotarliśmy nad Morze Północne. W zasadzie zanim dotarliśmy nad samo morze, Ania wypatrzyła wesołe miasteczko z karuzelami. Spragnieni dobrej zabawy, dzień po obejrzeniu “Oszukać Przeznaczenie 3”, wyruszyliśmy na podbój karuzelkowego raju. Na początek wybraliśmy się do Domu Strachu, w którym praktycznie nie mieliśmy się gdzie przestraszyć. Niestety, był krótki i jak to Moniczka ujęła – dziadowski.
Kolejne kroki skierowaliśmy na karuzelę z konikami, gdzie dziewczyny wyszalały się, jak za dobrych, dziecięcych czasów. Wirowały w kółko, a Sławciu i ja cieszyliśmy się, że naszego kochane kobietki mogą sobie poszaleć.
Na kolejną karuzelę wsiedliśmy już wszyscy razem. Pneumatyczne ramię co chwila podrzucało nas to do góry, do opuszało szybko na dół. Wspaniałe uczucie, lecz nie dla wszystkich. Niektórzy z nas się troszeczkę bali…
Ostatnim punktem naszej “wesołomiasteczkowej” zabawy była strzelnica. Chłopcy wybrali się postrzelać na Dzikim Zachodzie. Dziewczyny nie chciały być gorsze i co chwila wyrywały nam karabiny z ręki.
Śmiechu było przy tym co niemiara, zwłaszcza, że niektórzy zastrzeleni kowboje strzelali do nas pistoletami z wodą. Po dwóch turach wiedziliśmy już które manekiny strzelają, a które reagują w inny sposób. Gdy przyłączyła się do nas grupa Anglików, dziewczyny namówiły mnie, bym zestrzelił jednego sikającego wodą kowboja, ponieważ tuż przed nim ustawił się Anglik. Gdy manekin oblał go, wszyscy (Anglicy i my) uśmialiśmy się do rozpuku.
Wreszcie dotarliśmy na plażę. Zaczęło kropić i nie spędziliśmy tam wiele czasu, lecz wystarczająco dużo, aby obejrzeć niezbyt wysokie, czerwone klify oraz pozbierać kilka muszelek.
Wracając, na prośbę Ani, wybraliśmy się jeszcze do Sandringham, gdzie swoją posiadłość ma królowa brytyjska Elżbieta II. Posiadłości nie znaleźliśmy, ale po raz pierwszy od przyjazdu do Anglii mogliśmy cieszyć się wędrówką po lesie. Co prawda wszyskie ścieżki były asfaltowe, lecz ten skrawek prawdziwego lasu podziałał na nas uspokajająco i kojąco.
A zanim wyjechaliśmy z terenów królowej, Sławek pozwolił mi usiąść za kierownicą i przez około pół godziny woziłem naszą czwórkę okolicznymi drogami. Prawa jazdy jeszcze nie mam, a już jeździłem w ruchu lewostronnym. Mam małą satysfakcję 😉

karuzela z Madonnami

This entry was posted in emigracja (2006/07). Bookmark the permalink.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *