Mosty

Niańkujemy dzisiaj po raz trzeci – tym razem wyjazdowo. Mieliśmy w planach wyjazd do Cambridge z Dziechciarczykami, więc i Patryka wzięliśmy na przejażdżkę.
Cambridge – tym razem z mapą w ręku zwiedzało się zupełnie inaczej, niż za pierwszym razem. Na wstępie odwiedziliśmy sklep ze sprzętem górskim, aby rozejrzeć się co nieco w cenach. Wypatrzyłem szczególnie ochraniacze na nóżki, których mi w końcu brakuje. Następnie ruszyliśmy dalej ulicą, aż doszliśmy do okrągłego kościoła – niestety, dzisiaj był wyłączony z ruchu turystycznego.
Kolejne kroki stawialiśmy opierając się na drogowskazach. Poszliśmy do muzeum, lecz ceny biletów powaliły nas z nóg i zamiast tego ruszyliśmy na wzgórze zamkowe, gdzie w bardzo zamierzchłej przeszłości stał zamek. Z zamku nie pozostało absolutnie nic, a jedyną pozostałością jest kopiec, który jednak chowa się przy krakowskich kopcach Kościuszki i Piłsudskiego, a nawet przy Kopcach Wandy i Kraka.
Wycieczka do Cambridge nie byłaby udana, gdybyśmy nie zaliczyli uniwersytetu, a właściwie kilku college’ów. Odwiedziliśmy znany już nam College św. Jana, College św. Trójcy, College Królewski oraz College św. Klary (tak chyba się nazywał). Niestety, ciągle nie mogliśmy znaleźć mostu matematycznego, który znany jest nam z widokówek. Co ciekawe, college są od siebie odseparowane kanalikami i nie sposób przejść bezpośrednio z jednego na drugi.
Pogoda nam dzisiaj nie sprzyjała, a i łódeczek w kanale nie było wiele, więc ani nie popływaliśmy, bo chyba za drogo by to kosztowało, ani nie nacieszyliśmy się widokiem wielu łódek.
Na szczęście przejaśniło się trochę, kilka łódek pojawiło się na kanale, a my ruszyliśmy dalej w poszukiwaniu mostu matematycznego. Szliśmy tak od college’u do college’u, aż w końcu w oddali wypatrzyłem mój upragniony most.
Przeszliśmy więc na około, bo jakże można inaczej, sprawdziliśmy na mapie, gdzie jesteśmy i już wiedzieliśmy, że wkrótce dotrzemy do tego przepięknego mostu. Przepiękny ten most jest przynajmniej dla mnie, jako inżyniera – każda belka ułożona jest pod innym kątem, tak aby nie było trzeba giąć drewna. Rewelacja.
W końcu stanęliśmy nieopodal mostu, bowiem dostęp na uczelnię był zamknięty. Z sąsiedniego mostku pstryknęliśmy parę fotek, po czym ruszyliśmy coś zjeść. Szkoda tylko, że upadła opcja odwiedzenia Muzeum Scotta, ale co się odwlecze, to nie uciecze.
W restauracji zaczęliśmy zamawiać po angielsku, gdy w pewnym momencie Grzesiek zaczął mi po polsku tłumaczyć, co chce zamówić. W tym samym momencie jedna z kasjerek powiedziała, że też jest z Polski. Ucieszyliśmy się i wkrótce zamówiliśmy jedzonko, kawki, czekolady do picia w naszym ojczystym języku. Okazało się w ogóle, że z czterech dziewcząt, z którymi mieliśmy do czynienia, żadna nie była Angielką. Obsługiwały nas: Polka, Słowaczka, Węgierka oraz Hiszpanka – istna mieszanka międzynarodowa.
Po wizycie w restauracji wybraliśmy się ponownie do sklepu ze sprzętem turystycznym, bowiem zdecydowałem się jednak kupić ochraniacze. Ochraniacze kupiliśmy, a wracając na autobus spotkaliśmy mima, który terroryzował ludzi zabawkowym pistoletem. Niezła komedia.
Gdy dotarliśmy na autobus, okazało się, że kierowca w pierwszą stronę sprzedał nam bilety w jedną stronę, a nie powrotne, więc musieliśmy ponownie wyłożyć pieniądze. Niemal całą drogę powrotną przespaliśmy, a gdy dojechaliśmy do Chatteris – rozpadało się jak z cebra. Dobrze, że podczas wypadu do Cambridge pogoda nam aż tak w kość nie dała.

This entry was posted in emigracja (2006/07). Bookmark the permalink.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *