Nie Costa, ale też Cafe

Po raz kolejny odwiedziliśmy Ely. Tym razem ni to na zakupy, ni to pozwiedzać. Jakoś tak po prostu wybraliśmy się do tego miasteczka. Pochodziliśmy trochę po sklepach, zahaczyliśmy o katedrę, a tuż przy deptaku handlowym mieliśmy okazję z bliska zobaczyć drugoplanowych aktorów z Harrego Pottera – sowy. Przedstawiciele jakoś towarzystwa miłośników sów zaprezentowali dzisiaj kilka z nich w Ely. Mogliśmy pogłaskać sowę, która grała w filmie. Kurczę, co za przeżycie… 😉
Dziewczynki wymyśliły sobie dzisiaj, że pójdziemy do restauracji na kawę. Wylądowaliśmy więc w jakimś dziwnym lokalu, czekając na kawy. Wkrótce pojawiły się kawy, lecz szczerze mówiąc, cieszę się, że nie musiałem wypić swojej do końca. Na szczęścia Ania zamówiła mrożony napój malinowy, a do tego zgodziła się wymienić go na kawkę. Co tu dużo nie pisać – kawy nie lubię, ale to co zaserwowano nam w resturacji to był totalny kawowy kicz. Niestety, tylko dla mnie, bo zarówno Ani i Monice, jak i Sławkowi, ta kawiarniana kawa bardzo smakowała. Cóż, rzecz gustu.
Wracając z Ely zahaczyliśmy jeszcze o Maneę, gdzie Ania ze Sławkiem pokazali nam rezerwat ptaków. Niestety, poza kilkoma kaczkami niewiele zobaczyliśmy. Podobno w zimie, kiedy okoliczne łąki i pola są zalane przez wodę, można oglądać całe stada kaczek i innego ptactwa. Pewnie kiedyś sami się o tym przekonamy.
A z Manei wracaliśmy z nowym kierowcom, a w zasadzie kandydatem na kierowcę. Otóż, tego wieczora Ania odwiozła nas do Chatteris. Troszkę się przy tym namęczyła, ale jak na początki poszło jej naprawdę nieźle. Będziemy trzymać kciuki za dalszą karierę na szosach.

This entry was posted in emigracja (2006/07). Bookmark the permalink.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *