Owczy pęd

Dzisiaj o 9:00 trafiliśmy, co prawda, do kościoła anglikańskiego, ale za to na mszę katolicką. Miło jest móc uczestniczyć w nabożeństwie katolickim, tutaj w Chatteris, nawet jeśli wszyscy wokół mówią po angielsku. Jednak po zeszłotygodniowej mszy anglikańskiej, na której niemal wszystko rozumieliśmy, tym razem było wprost przeciwnie. Najlepiej zrozumiałem kazanie. Cała reszta była dla mnie bardzo szybkim bełkotem, z którego probowałem wyłapywać pojedyncze zdania. Oj, trzeba się osłuchać z tym angielskim.
Sławciu wrócił dziś z pracy o 12:30, prosto na obiad, który przygotowały nasze kochane panie. Pyszny pstrąg z ziemniaczki i surówką z marchewki wszystkim poprawił humorki i mogliśmy wybrać się na przejażdżkę samochodową.
W pierwszej kolejności udaliśmy się do March, gdzie zrobiliśmy potężne zakupy. Kupiliśmy jedzenie na cały tydzień, wody mineralne oraz bonus – masło orzechowe dla mnie i Moniczki. Ceny są tu niewiele wyższe od polskich, lecz zarobki nieporównywalnie przewyższają te, które znamy z naszej szarej, polskiej codzienności.
W drodze powrotnej Hawranki zafundowały nam wycieczkę do fortu z epoki żelaza. Gdyby ktoś mi wcześniej powiedział, nie uwierzyłbym, że aby dostać się do tego miejsca, przypominającego nieco bielskie grodzisko, będzie trzeba przejechać przez środek czyjejś farmy. Szok…
Fort, sam w sobie, nie jest specjalnie atrakcyjny, zresztą podobnie jak bielskie grodzisko. Tym niemniej spotkaliśmy sporo zwierzaków. Miejscowi na terenie fortu wypasają owce. Natknęliśmy się tu także na małe stadko gęsi oraz wszechobecne w Fenlandzie bażanty. Można powiedzieć, że wybraliśmy się na wycieczkę, nie do fortu, lecz do zoo…
Najciekawszym punktem naszej wycieczki była skrzynia ze skarbami, znajdująca się pod jednym z drzew. Ania i Sławek, którzy byli już tu wcześniej, wytłumaczyli nam, że jest to jeden ze skarbów rozrzuconych po całym świecie przez miłośników GPS’a. Lokalizują oni kolejne skrzynki właśnie za pomocą tego urządzenia. Ciekawostką jest dżentelmeńska umowa, która mówi, że nie można niczego wyciągnąć ze skrzynki, jeśli nie włoży się czegoś samemu. Dzięki temu w skrzynce cały czas znajdują się różne przedmioty. Ponieważ nie mieliśmy w domu gumki do mazania, wzięliśmy sobie jedną, zostawiając w zamiast opakowanie polskich chusteczek higienicznych. Coś za coś 😉
Wracając do samochodu uatrakcyjniliśmy sobie drogę z Moniczką przeskakując przez rów z wodą, znajdujący się na naszej ścieżce. Zanim wróciliśmy do domu pobiegłem jeszcze zrobić zdjęcia kilku tablicom informacyjnym, by móc później w domu przeczytać co nieco o historii tego miejsca.

w zasadzie to tylko znak wskazuje, że coś tam jest...

This entry was posted in emigracja (2006/07). Bookmark the permalink.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *