W chmurach

Noc spędziliśmy w ustronnym hosteliku w Ulverston. Obudziliśmy się wcześnie, spakowaliśmy się, po czym zanieśliśmy rzeczy do samochodu i udaliśmy się na śniadanie.
Śniadanie było ponoć typowo angielskie. W zależności od wybranej opcji mogliśmy zjeść tosty z dżemem, naleśnika, jajko sadzone, bądź jajecznicę. Jedyna różnica do standardu angielskiego, gdzie serwowany jest również bekon była taka, że tutejsza kuchnia była całkowicie wegetariańska. Zjadłem jajecznicę, Moniczka spałaszowała naleśnika, a reszta ekipy schrupała to, co lubiła.
Cały wczoraj wieczór studiowałem podręczniki, aby sprawdzić, jak można najszybciej dostać się na Scafell Pike – najwyższy szczyt Anglii. Niestety, mimo mnogości wydawnictw nie udało mi się to, więc z rana poprosiliśmy ze Sławkiem właścicielkę o pomoc. Przy dużej ściennej mapie wskazała nam ona możliwe warianty wejścia – jeden dłuższy od drugiego, a na moją propozycję wejścia od strony Wast Water, gdzie teoretycznie jest najkrócej, powiedziała, że szlak jest, ale nigdy nim nie szła. Tak więc wiedząc niewiele więcej, niż przed wyjazdem ruszyliśmy w trasę.
Nim dojechaliśmy pod nasz szlak, zatrzymaliśmy się w Seascale, by stanąć nad brzegiem Morza Irlandzkiego. Akurat był odpływ, więc pochodziliśmy po plaży, pozbieraliśmy muszelki, po czym udaliśmy się do miejscowego sklepiku. W sklepiku kupiliśmy po książce o Lake District, z Moniczką zaopatrzyliśmy się dodatkowo o mapę całej Cumbrii, aby swobodnie podróżować tutaj. A nuż wrócimy tu jeszcze…
Po tych niewielkich zakupach podeszliśmy do pobliskiej armaty, obejrzeliśmy ją z wszystkich stron, zauważyliśmy także duży zegar słoneczny na ziemi, dla którego wskazówką jest człowiek, po czym skończyliśmy na placu zabaw. Bawiliśmy się jak dzieci, coraz bardziej odsuwając w czasie wyjście na szlak. W końcu jednak ruszyliśmy dalej.
W końcu dojechaliśmy nad Wast Water – najgłębsze jezioro w Anglii. Stanęliśmy nad jego brzegiem, przemyliśmy twarze, popodziwialiśmy potężne wrzosowiska na okalających jezioro górskich zboczach oraz zaobserwowaliśmy kilka owieczek z kolorowymi pręgami bądź kropkami na grzbietach. Do parkingu, z którego mieliśmy wystartować na trasę był jeszcze kawałek.
W końcu dotarliśmy na parking – spakowaliśmy plecaki, ubraliśmy butki, kurki, wzięliśmy prowiant i ruszyliśmy w trasę. Cofnęliśmy się paręset metrów, znaleźliśmy drogowskaz i pełni nadziei na szlaki na trasie ruszyliśmy w górę.
Niestety, znaków nie było, nie licząc kilku kopczyków na trasie. Poruszaliśmy różnym tempem. Maleństwo wyrwało do przodu, Ania ze Sławkiem szli w środku stawki, a my robiąc zdjęcia człapaliśmy na końcu. Gdy w końcu dogoniliśmy Gawronków, okazało się, że Maleństwo jest gdzieś hen z przodu. Szliśmy więc dalej razem i doszliśmy do rozwidlenia szlaków. Okazało się, że Bogny nie ma. Zdenerwowałem się nie na żarty i zaczęliśmy ją wołać. Monika i ja wybraliśmy łagodniejszy szlak, podczas gdy Hawranki poszły trudniejszym – w końcu udało nam się wywołać Bognę. Cofnęła się trochę, po czym dostała ochrzan ode mnie. Nie czując niemalże w ogóle swojej winy, dostała drugi od Ani i biedaczka troszkę się popłakała. Gdy już byliśmy wszyscy razem ruszyliśmy w stronę szczytu, który schowany był w chmurze. W końcu dotarliśmy na szczyt. Niestety, nie piękne widoki nie mogliśmy liczyć, więc po chwili rozpoczęliśmy zejście.
Śmieszne to uczucie, gdy stoisz w chmurze, nie jesteś spocony, deszcz nie pada, a głowę masz mokrą, jakbyś wyszedł spod prysznica. Tak mniej więcej wyglądałem po spotkaniu z chmurą. Wkrótce dotarliśmy do jej podstawy, po czym dalej tym samym szlakiem, co przyszliśmy, ruszyliśmy w dół.
Po dojściu do samochodu przebraliśmy się, łyknęliśmy resztki herbaty, po czym ruszyliśmy dalej – nieco okrężną drogą do domu.
Jadąc wśród Gór Kumbryjskich podziwialiśmy piękne widoki, owieczki, gdy nasz kierowca poczuł, że musi sobie umyć nóżki. Nie żeby śmierdziały, tylko tak dla własnego komfortu. Zatrzymaliśmy się nieopodal rzeczki. Moniczka i ja wykorzystaliśmy ten fakt, aby skoczyć na mostek i zrobić sobie kilka fotek.
Po niedługiej dalszej podróży dojechaliśmy do Keswick, gdzie znajduje się kamienny krąg. Pozwiedzaliśmy go troszkę, a dokładniej powygłupialiśmy się biegając wokół niego.
Gdy już skończyliśmy zwiedzanie, ruszyliśmy w drogę powrotną do Chatteris. Popijaliśmy sobie przy tym Guinnessa, który choć irlandzki, smakował nam bardzo, po kumbryjskich przygodach.

This entry was posted in emigracja (2006/07). Bookmark the permalink.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *