Prawie jak w raju…

Z samego rana ruszyliśmy dalej. Okazało się, że spaliśmy niecałe 10 minut od Ta’Dmejrek, najwyższego „szczytu” na Malcie, położonego na klifach Dingli. Krótki postój, pamiątkowe zdjęcie na szczycie i mogliśmy ruszać dalej. Towarzyszył nam przepiękny wschód słońca, do tego zerwaliśmy dojrzałe cytryny, których smak był zupełnie inny od znanego nam z Polski, a z miła Maltanką dokonaliśmy wymiany polskich krówek na niedojrzałe pomarańcze, prosto z jej ogródka. Cóż to były za owoce – tak dojrzałych jeszcze nigdy nie jadłem, w zasadzie sama skórka i sok… Poczuliśmy się prawie jak w raju…
Pierwszym miastem, które postanowiliśmy dość solidnie zwiedzić był Rabat. Odwiedziliśmy tu ponure katakumby św. Pawła oraz słynące z przepięknych fresków katakumby św. Agaty. W miejscowej restauracji skosztowaliśmy tutejszych specjałów – pasztecików z nadzieniem mięsnym, po czym udaliśmy się do kościoła św. Pawła i groty, w której Apostoł Narodów nauczał przez trzy miesiące, gdy transportująca go galera osiadła na mieliźnie u wybrzeży wyspy.
Ponieważ nie pasował nam spacer przez centrum wyspy do Valetty, udaliśmy się tam autobusem. Nie był to jednak zwyczajny autobus… Wszystkie autobusy na Malcie pomalowane są na pomarańczowo i biało, do tego można spotkać tu przeróżne modele – od zabytkowych Fordów, przez dobrze znane nam Jelczy, po nowoczesne Mercedesy – my mieliśmy okazję skorzystać z transportu wiekowym Fordem. Oj, warto było…
W stolicy przespacerowaliśmy się nieco, zrobiliśmy małe zakupy, po czym kolejnym autobusem przejechaliśmy do Marsaskali, zabytkowego, dawnego portu rybckiego, a obecnie tętniącego życiem dyskotek i pubów miasteczka. W porcie mieliśmy okazję zobaczyć przepiękne, kolorowe łodzie i kurty rybackie. Zdziwieni byliśmy jedynie, że w tym bardzo katolickim kraju, wszystkie łódki mają na dziobie wyrzeźbione, bądź namalowane oko Ozyrysa – egipskiego boga śmierci i odrodzonego życia. Podobnie, jak w Polsce w religię katolicką wplotły się elementy wierzeń pogańskich, tak i tutaj kultura chrześcijańska przejęła co nieco z mitologii egipskiej, znanej w basenie Morza Śródziemnego.
Miejsce na nocleg znaleźliśmy już po ciemku… Był to kawałek utwardzonego podłoża, gdzieś na końcu prowadzącej donikąd drogi…

poranek na klifach Dingli

This entry was posted in emigracja (2006/07), Korona Europy. Bookmark the permalink.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *