Mokre paszporty

Poranek się nam przedłużył. Nie wszystkim chciało się wstawać skoro świt i nawet wysokie położenie słońca nie działało zachęcająco.
Czy ja napisałem wczoraj, że stan dróg na Ukrainie jest fatalny? Myliłem się… To w Mołdawii drogi są fatalne, tragiczne, paskudne… Doszliśmy dzisiaj do wniosku, że droga oznaczono na mapach jako czerwona (drogi krajowe) przypomina standardem polski drogi powiatowe – jest asfalt, dziury są załatane, do komfortu brakuje tylko dobrego wyprofilowania nawierzchni. Drogi żółte mają już niższy standard: asfalt jest, albo go nie ma… szuter jest, albo go nie ma… dziury są, albo prawie ich nie ma… Najgorzej jest z drogami oznaczonymi na biało: tutaj pewnikiem jest to, że są dziury, a droga jest… albo jej nie ma…
Nie wrzucając biegu wyższego niż dwójka, ruszyliśmy w stronę Dealul Bălăneşti, najwyższego szczytu Mołdawii. Poruszaliśmy się polną drogą, podziwiając po drodze piękne, wiejskie krajobrazy, ludzi pracujących w polu i furmanki…
Po pewnym czasie dotarliśmy na granicę miejscowości Mileşti i Bălăneşti, skąd planowaliśmy wejść na szczyt. Niestety, nikt nie potrafił wskazać nam drogi na szczyt, a jedna pani pokazała nam wieżę antenową nisko w dolinie… Na szczęście napatoczyliśmy na pewną starszą, miłą panią, która obiecała zaprowadzić nas na szczyt, ale wcześniej chciałby nas zaprosić do swojego domu.
Nina Siergiejewna, bo tak nazywała się owa 67-letnia kobieta uraczyła nas domowym winem z winogron, mołdawskim chlebem, białym serem i bryndzą. Za pomocą mieszanki kilku języków konwertowaliśmy sobie z naszą gospodynią, a później także z jej dwoma koleżankami.
W końcu wybraliśmy się na wycieczkę. Droga wiodła początkowo przez las, po czym wyszła na otwartą przestrzeń nieopodal pół znajdujących się pod szczytem. Niestety, zaczęło kropić. Na szczycie stanęliśmy około 15-tej czasu miejscowego. Mniej więcej w tym samym czasie rozszalała się burza i oberwanie chmury… A w plecaku miałem nasze paszporty w wydawałoby się nieprzemakalnej torebce…
Do domu Niny, gdzie został samochód zeszliśmy w dwóch grupkach: Aga K. i ja szybciej, reszta nieco wolniej. Niestety, okazało się, że paszporty są przemoczone, rozpoczęliśmy więc szybką akcję doprowadzania ich do stanu używalności – w ruch poszły chusteczki, serwetki i papier toaletowy… Co nieco udało nam się zrobić, oby tylko przejechać przez dwie granice.
Po pożegnaniu z Niną, która proponowała nam nocleg, udaliśmy się w stronę Kiszyniowa. Po dojechaniu do głównej drogi za kierownicą usiadł Rafik i po 5 minutach został zatrzymany przez milicję – tym razem za prędkość… Oj, ma chłopak pecha…
Na nasze szczęście niedługo później milicjanci zatrzymali Rumuna, który mknął jeszcze szybciej i zadowolili się kwotą 5 euro, bo w końcu jesteśmy “biednymi studentami”…
W Kiszyniowie, stolicy Mołdawii, do której dojechaliśmy wkrótce zszokowała nas stosunkowo niewielka ilość samochodów, jak na stolicę, w dodatku piątkowy wieczór, w który raczej wszyscy powinni gdzieś się bawić… Obejrzeliśmy tu budynek parlamentu, łuk triumfalny, Cerkiew Narodzenia Pańskiego z XVIII wieku, bulwar Stefana III Wielkiego wraz z jego pomnikiem oraz miejscowy park, w którym akurat odbywał się koncert organizowany przez Amnesty International.
Na zakończenie pobytu w stolicy udaliśmy się do McDonalda, aby zjeść coś ciepłego. Dodatkowym powodem wyboru tego lokalu, a nie typowo miejscowego, była chęć wysuszenia mokrych paszportów za pomocą suszarek, co częściowo się udało.
Po zmroku ruszyliśmy w stronę Orgiejowa, gdzie nazajutrz zamierzaliśmy zwiedzić kompleks archeologiczny “Stare Orhei”. Namiot rozbiliśmy w polach, kilka kilometrów od naszego celu.

nasza ekipa przed łukiem triumfalnym i Cerkwią Narodzenia Pańskiego z XVIII w. w Kiszyniowie

This entry was posted in Korona Europy. Bookmark the permalink.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *