Pseudogórki w Beneluksie

Dziwna w tym roku była zima – niby biała, a jednak z niewielkimi opadami, niby skończyła się szybko, ale niskie temperatury utrzymywały się długo i sezon grzewczy wydłużył się niemiłosiernie… Wiosna też była jakaś dziwna, deszczowa, w zasadzie bez pogodnych dni, bo tych kilku słonecznych jakby nie było…
Nadszedł maj i dalej było dziwnie… bo cały czas mokro… Od kilku miesięcy planowaliśmy jednak wyjazd do Szwajcarii, by od południa wejść na Grauspitz, najwyższy szczyt Liechtensteinu, nie wypadało więc nagle zmieniać planów… Ekipa wyjazdowa wykrystalizowała się już dawno i choć chętnych było dużo więcej, w samochodzie mogliśmy zmieścić się jedynie w czwórkę.
W sobotę, 1 maja o czwartej rano, by uniknąć ewentualnych korków, wyjechaliśmy z Bielska-Białej. Pierwszy raz jechaliśmy w góry w takim składzie na dłużej, niż jeden dzień, postanowiliśmy więc zahaczyć na początek o Beneluks (nadrabiając bagatela 1000 km), tam przespać się w namiocie, dotrzeć się podczas wspólnych posiłków i noclegu, by nazajutrz, po dotarciu do Szwajcarii rozpocząć akcję górską.
Pierwszy dzień upłynął nam na jeździe… Czterech kierowców było przygotowanych do drogi, lecz nie było takiej potrzeby – Artur z Kubą doskonale sobie radzili i po południu dotarliśmy do Vaals – holenderskiego miasteczka, położonego przy granicy z Niemcami. Samochód zostawiliśmy przy jednej z ulic, po czym piechotą ruszyliśmy w stronę Drielandenpunt – trójstyku granic Niemiec, Belgii i Holandii. Droga biegła wzdłuż ulicy, następnie przez park i ponownie wzdłuż ulicy. W końcu dotarliśmy na miejsce… wyjątkowo skomercjalizowane. Zrobiliśmy kilka fotek, zaliczając przy okazji najwyższy szczyt Holandii – Vallserberg (rekordowe 322,5 m n.p.m.), po czym wróciliśmy do samochodu.
Jeszcze tego samego dnia planowaliśmy dotrzeć do najwyższego punktu Belgii, jednakże problemy z GPSem, remonty lokalnych dróg i ogólne zmęczenie po kilkunastu godzinach jazdy spowodowały, że zatrzymaliśmy się w belgijskim Limbourgu, ledwie kilka kilometrów od naszego celu… Wyjechaliśmy na skraj miasteczka rozglądając się za jakimś ustronnym miejscem na nocleg – płaskim, bezpiecznym i z dala od ludzkich oczu, gdyż chyba tylko w Skandynawii rozbijanie namiotu jest w pełni legalne. Na miejscu spałaszowaliśmy zasłużoną kolację i schowaliśmy się do namiotu.

Vaalserberg (322,5 m n.p.m.) - od lewej: Artur, Kuba, ja i Ola

This entry was posted in Korona Europy. Bookmark the permalink.

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *