Gdy początkiem wakacji Tomek W. rzucił hasło: “Jedźmy na Gerlach”, od razu entuzjastycznie zapaliłem się do tego pomysłu. Zdecydowaliśmy by pojechać w trakcie dwutygodniowego urlopu. Niestety, okazało się, że Tomkowi cofnęli tydzień urlopu, a proponowany termin mu nie pasował… Postanowiłem, że pojadę sam, chyba, że uda mi się kogoś znaleźć.
Po kilku telefonach znalazł się jeden wariat – Łukasz G., z którym w tym roku byliśmy już razem na Bałkanach i w Liechtensteinie. Dwuosobowy zespół wydawał się być optymalny na prostą wspinaczkę Walowym Żlebem (0+), końcowym fragmentem Drogi Martina (2) i kończącym wspinaczkę – zejściem przez Batyżowiecką Próbę (0+).
W środę późnym wieczorem odebrałem Łukasza prosto z pracy i po niespełna trzech godzinach jazdy, pół godziny po północy dotarliśmy do miejscowości Vysne Hagy, skąd planowaliśmy ruszyć w górę. Noc spędziliśmy w samochodzie.
Wczesna pobudka o 4:30 rano, szybkie śniadanie i punktualnie o 5 wyruszyliśmy w drogę. Żółty szlak, którym wędrowaliśmy, prowadził początkowo przez las, następnie przez piętro kosówek by w końcu wyprowadzić nas nad Batyżowieckie Pleso. Nad staw dotarliśmy o 7:30 rano. Szybko zjedliśmy drugie śniadanie po czym stąpając po wielkich granitowych głazach, ruszyliśmy w stronę Walowego Żlebu.
Nie wiem, jak to zrobiliśmy, ale wylądowaliśmy u podnóża Batyżowieckiego Żlebu i to nim ruszyliśmy w górę. Kierując się wskazówkami z WHP12, szybko pięliśmy się w górę, po drodze mijając kilku przewodników sprowadzających turystów z Gerlachu. Jeden z nich przyczepił się do naszej obecności w żlebie, lecz wytłumaczyliśmy mu spokojnie, że jesteśmy członkami klubu wspinaczkowego i planujemy w wyższej partii wejść w drogę “trójkową”. Ścieżka była słabo widoczna i zamiast na najwyższym szczycie Tatr, w pierwszej kolejności wyszliśmy na przełęcz pomiędzy Skrajnym Gerlachem, a głównym wierzchołkiem. W ten sposób mieliśmy do pokonania około 200 metrów graniówki, która w wariancie przez nas wybranym z pewnością była “trójkowa” – a więc spełniliśmy słowo dane słowackiemu przewodnikowi.
Na szczycie, na którym stanęliśmy o 11:45, wykonaliśmy mnóstwo zdjęć dokumentujących nasz pobyt, wpisaliśmy się do książki wejść, a także podziwialiśmy przepiękne panoramy ze szczytu.
W drodze powrotnej szlak przez Batyżowiecką Próbę był jakby bardziej wyraźny. Wyszło nam, że jedynym miejscem wspólnym z naszą drogą podejściową była wspomniana próba. Poniżej szczytu oraz na samym dole mieliśmy do czynienia z łańcuchami, które w połączeniu z silnymi podmuchami wiatru były bardziej niebezpieczne niż osławiona “próba”. Kilkanaście klamer dla osoby niemającej lęku wysokości nie powinno sprawiać najmniejszego problemu.
Dochodząc do Batyżowieckiego Plesa spotkaliśmy kozicę z młodym, a nad samym stawem znaleźliśmy kilka chwil na rozprostowanie kości i zjedzenie ostatnich bananów i czekolad. Powrót żółtym szlakiem dłużył nam się i dłużył… W końcu, o 17:30 dotarliśmy do samochodu, usiedliśmy w nim aby odpocząć i… w tym momencie rozpoczęło się oberwanie chmury. Cóż, szczęście nam dopisywało dzisiaj cały dzień.
Do Bielska-Białej wróciliśmy o 21.
na najwyższym szczycie Karpat